Międzynarodowe lotnisko w Jubie to miejsce, które zaskoczy najwytrawniejszych podróżników. W stolicy wszystkich innych afrykańskich krajów lotnisko składa się z co najmniej jednego budynku. Nie w Sudanie Południowym.
Wychodząc z samolotu bezpośrednio na pas startowy przyjezdny od razu odczuwa dwie rzeczy – 40C upał palącego słońca i otaczający chaos. Idąc za ostatnim pasażerem trafia się do namiotu „przylotów”, gdzie tłum chętnych do odpłatnej pomocy przeniesienia walizki o 5 metrów Sudańczyków mocuje się ze sobą o kilka groszy, trącając wszystkich dookoła.
Pokazując paszport pani siedzącej w budce kontroli granicznej, postawionej na kilku cegłach przez Międzynarodową Organizację Migracji, gość usłyszeć może: „nie wjedziesz dzisiaj do Juby, bo nie masz odpowiedniej pieczątki. Wróć z powrotem na pokład samolotu i wracaj skąd przyleciałeś.” Nie wprawiony człowiek mógłby wziąć ten komentarz do serca, jednak dłuższa rozmowa pozwala zrozumieć, że niczego w paszporcie tak na prawdę nie brakuje, a pani nie należy brać na serio. W Sudanie Południowym warto wiedzieć, jakie pieczątki i dokumenty powinno się mieć przy sobie, jeżeli nie ma się ochoty na nieplanowana deportacje.
Przy wyjściu sztuka balansowania jest nieodzowna ponieważ jedynym sposobem przeprawienia się suchą stopą jest przeskakiwanie z cegły na cegle do bramy, w przeciwnym wypadku wpaść można w błotniste bajoro, które przywodzi na myśl wszystkie bakterie świata.
Na parking przed lotniskiem przyjezdny widzi pijaną młodzież, ledwie stojąca na nogach od wąchania kleju i spożycia Solsion („Solution”). Ten trunek, przygotowywany z taniego alkoholu i ropy naftowej (surowca, którego Sudan Południowy ma w brud i który można zdobyć za kilka groszy po odstaniu kilku godzin w kolejce na stację benzynową) szybko wyniszcza zarówna mozg jak i inne organy wewnętrzne. Noszenie bagaży i pomaganie w parkowaniu w straszliwym gorącu i bez żadnego cienia w podobnym stanie jest bezpośrednią drogą do szpitala – cena, którą młodzi ludzie w mieście płacą za kilka złotych zarobku.
Dla wytrawnych nie-turystów
Do Juby nie da się przylecieć jedynie z własnej woli. Trzeba mieć zaproszenie od oficjalnie zarejestrowanej w Sudanie Południowym organizacji lub pozwolenie rządowe na pobyt w kraju. Nie ma wiz w dniu przyjazdu, ani możliwości tranzytu.
W kraju gdzie co najmniej 80% społeczeństwa żyje w stanie ubóstwa, 75% nie ma dostępu do urządzeń sanitarnych, 73% to analfabeci, a 43% brakuje dostępu do odpowiedniej ilości pożywienia, mało jest powodów do radości. Od 2013 roku – dwa lata po odzyskaniu niepodległości od Sudanu – rząd i opozycja rozpoczęły wojnę domowa, która w ciągu ostatnich czterech lat opanowała praktycznie cały kraj.
Statystyki w Sudanie Południowym nie napawają optymizmem. Według UNICEF śmiertelność matek jest obecnie na poziomie 789 na 100,000 porodów, co sprawia, że kraj ten jest piątym najgorszym miejscem na rozwiązanie ciąży na świecie. W śmiertelności niemowląt Sudan Południowy plasuje się troszeczkę lepiej. Bank Światowy stawia go na 18. pozycji od końca, z umieralnością rzędu 60.3 na 100,000 porodów, co jest nadal trzynaście razy gorszym rezultatem niż wynik Polski (4.5).
Mając te dane na uwadze, przyjezdnemu łatwiej będzie zrozumieć społeczną sytuację, mentalność i podejście do życia w kraju, który uprzednio jako region był zaniedbany przez stolice w Khartumie, a obecnie jest niszczony przez wojny plemienne. Nie ma w Jubie ugandyjskiej beztroski, ani kenijskiego kapitalizmu – taki system nie może działać w miejscu, gdzie w ciągu roku trzeba trzy razy zmieniać miejsce zamieszkania, aby ujść z życiem.
Czy to znaczy, że każdy mieszkaniec jest w związku z tym przygnębionym, agresywnym i nieufnym człowiekiem? Nie. Pomimo tak niespokojnej, krwawej i często dramatycznej acz krótkiej historii w Sudanie Południowym spotkać można bardzo wiele śmiechu, który może być jednak niezrozumiały z perspektywy kultury zachodniej.
W Jubie chodzący po śmieciach na czworaka bezdomny otumaniony alkoholem to wesoły spektakl. Wariat, który postradał zmysły po nieleczonej malarii z rodzaju Plasmodium, jest przedmiotem śmiechu, a pies bez łapy wydaje się komicznym zrządzeniem losu. Pierwszą reakcją Europejskiego obserwatora byłoby oburzenie. Jednak ten brutalny ludzki komedio-dramat ma pewien sens.
Dorastając w społeczeństwie, gdzie niezmienną narracją nieuprzywilejowanego życia jest wojna, choroba i śmierć, a każdy obywatel stracił w swojej rodzinie co najmniej jedną bliską osobę z przyczyn nienaturalnych, psychika człowieka staje się znieczulona, a charakter twardszy.
Gdyby w Sudanie Południowym ludzie potrzebowali tych samych bodźców do śmiechu co ich rówieśnicy w Europie, to zwyczajnie nic by ich nie śmieszyło – wręcz odwrotnie, mieliby głównie powody do płaczu. Ta niesamowita prężność i żywotność pozwalająca na przetrwanie w tak trudnych warunkach jest częścią adaptacji; im więcej rzeczy śmieszy, a nie przeraża czy zasmuca tym łatwiej nieprzerwanie iść do przodu.
Kto jest kto; miasto 60 plemion
W stolicy 12 milionowego kraju o ponad sześćdziesięciu plemionach różnorodność kulturowa jest ogromna, ale ciężko to zauważyć nie wprawnym okiem ponieważ odmienności te są wyjątkowo subtelne. W różnych częściach Juby spotkać można ludzi z plemion Dinka, Nuer, Luo, Shilluk, Tapoosa, Acholi, Bari, a także wielu innych.
Idąc ulicą Ministry Road przyjezdny widzi więc dwumetrowych przedstawicieli największego w kraju plemienia Dinka, który jest obecnie u władzy dzięki brutalnym rządom prezydenta Salva Kiira. Nuerów – drugiej najliczniejszej grupy etnicznej – nie zobaczy się na ulicy ponieważ jako przedstawiciele opozycji są oni w ciągłym niebezpieczeństwie pobicia lub zabójstwa. Około 37,000 Nuerów w Jubie mieszka w tak zwanym POC czyli strefie Protection of Civilians, gdzie zajmuje się nimi społeczność międzynarodowa.
Na Ministry Road nadal można zauważyć dziury na pobocznych murach oraz zniszczone wieżyczki wartownicze, pozostałość po krwawych wydarzeniach pierwszej polowy lipca 2016, kiedy ponad 300 osób – zwolenników prezydenta Kiira oraz opozycyjnego lidera, a w tamtym okresie wice-prezydenta, Riek Machar’a – zginęło na tej ulicy.
Bezpieczniej mogą się czuć członkowie plemienia Shilluk, którzy w dużej mierze są albo neutralni, albo ostrożni w politycznych przekonaniach. Rdzenni mieszkańcy obszarów dorzecza Nilu ich królestwo datuje się na rok 1490. W związku ze swą ideologią mówiącą iż duch boga (Juok) oraz duch Nyikango (założyciela królestwa Shilluk) pojawił się w Faszodzie, głównym mieście tego plemienia, ich pozycja w społeczeństwie jest bardziej „uduchowiona” przez co przysługuje im nie pisany „duchowy immunitet”.
Fascynującymi plemionami są także Mundari i Murle. Ci pierwsi, sławni z oddania bydłu, stanowią niewielki procent populacji Sudanu Południowego. W kraju, gdzie krowy dla prawie każdego człowieka przedstawiają prawie cały dobytek – pieniądze możliwość ożenku, jedzenie, a nawet rodzinę – ta reputacja oznacza absolutne ekstremum. Mundari pokrywają swoje ciało popiołem, aby bardziej upodobnić się do ukochanych zwierząt, a włosy nasączają krowim moczem na kolor pomarańczowy.
Murle natomiast to najwięksi południowo sudańscy wojownicy. Ludzie o niesamowitej prężności bitewnej, świetnie walczący i strzelający słynął z walki wręcz z użyciem tak zwanych skull crushers (metalowych bransoletek z kolcami). Ich inną cechą jest notoryczne porywanie niemowląt; nie dawniej niż dwa miesiące temu uprowadzili ich prawie 20 w powiacie Pibor. Nie jest do końca wiadomo z jakich społeczno-kulturowych lub genetycznych przyczyn Murle wyspecjalizowali się w tej dziedzinie, ale jest to obecnie temat nie jednej pracy magisterskiej.
Czy warto więc przyjechać do Juby?
Wizyta w takim miejscu na pewno nie jest dla każdego. Juba to miasto do którego, w całej jej krótkiej historii, przyjechało bardzo nie wielu turystów, a turystyka jako sposób zarabiania pieniędzy lub nawet jako koncept sam w sobie nie został jeszcze odkryty. Tutaj przyjezdny poczuje się, jakby odkrywał wszystko na nowo – jakby pomimo oczywistej różnicy koloru skory był tylko jednym z tysięcy mieszkańców. Pomimo bogactwa powiązanego z byciem kawaja („white man”), każdy w tym mieście jest podatny na to samo niebezpieczeństwo i w związku z tym jest częścią tej samej machiny społeczno-politycznej, która w każdej chwili może wybuchnąć.
Juba to bez wapienia najbardziej obłąkane miejsce na ziemi.
Autor: Mikołaj Radlicki