Anna Szczepańska: Co skłoniło cię do wyjazdu na placówkę misyjną?
Hanna Dąbrowska: Już w liceum zaczęłam myśleć o misjach, kiedy moja koleżanka zdecydowała się na wyjazd do Peru. Ta myśl dojrzewała we mnie kilka lat. We wrześniu 2018 roku pomyślałam, że przyszłe wakacje chciałabym spędzić z jakimś pożytkiem dla innych. Tym sposobem złożyłam, dosyć spontanicznie,podanie do Salezjańskiego Ośrodka Misyjnego w Warszawie, w którym rozpoczęłam swoją roczną formację. Taka formacja to comiesięczne, weekendowe spotkania, podczas których dzięki modlitwie, wspólnym przygotowywaniu posiłków, testom psychologicznym i rozmowom z księżmi możemy lepiej siebie poznać i dobrze rozeznać taki wyjazd. Kandydaci na wolontariuszy żyją podczas każdego formacyjnego weekendu we wspólnocie, co uważam, że bardzo nas rozwija, kształtuje nasze serca.
Czy Zambia była twoim wyborem czy miejsce pełnienia misji są narzucane odgórnie?
Nie, Zambia nie była moim wyborem. Wiele czynników składa się na taką decyzję, m.in. znajomość języka obcego, termin, w którym wolontariusz może wyjechać, potrzeby placówki. To jest też decyzja księży, którzy uczestniczą w formacji – to oni konsultują się z placówkami z całego świata. Oczywiście rozmawiamy z nimi o naszych marzeniach, gdzie chcielibyśmy wyjechać, ale tak naprawdę nie mamy na to wielkiego wpływu. Poza tym te wybory są „przemadlane” –podobnie jak wybór towarzysza wolontariatu, gdyż często posyłają nas we dwoje, w różne zakątki świata. Moi znajomi z ośrodka wyjechali w zeszłym roku do Etiopii, Ugandy, Peru, Kazachstanu i na Madagaskar. Po powrocie z misji większość wolontariuszy, która pragnęła pojechać gdzieś indziej, jest zadowolona z wybranego kraju i podkreśla, że była to najlepsza decyzja!
Wielu ludziom Zambia, ale i Afryka w ogóle, kojarzy się (niestety) przede wszystkim z biedą i przestępczością. Jakie było twoje pierwsze wrażenie po przybyciu do Zambii?
Faktycznie, problemy związane z biedą i przestępczością istnieją, ale sądzę, że są często generalizowane, a mówiąc o problemach Zambii czy innych państw afrykańskich, odnosimy je niesłusznie do całego kontynentu.
Z Lusaki (stolicy Zambii, gdzie samolotowa podróż się zakończyła) trzeba było przemieścić się około 1000 km na północny-wschód do Kasamy. Tak więc moim pierwszym wspomnieniem była dosyć męcząca, kilkunastogodzinna podróż busem bez klimatyzacji, z jednym albo dwoma przystankami na toaletę. Zaskoczona byłam również pogodą, bo wszyscy wiemy, że w Afryce jest przecież gorąco. A tymczasem poranki i wieczory były naprawdę chłodne.
Pierwsze spotkania z ludźmi (czy to siostrami salezjankami, tamtejszymi nauczycielami, czy dziećmi z okolicy) były pełne serdeczności i uśmiechu. Mimo że kaleczyłam trochę język angielski (w Zambii jest to język urzędowy, a poza nim są 73 dialekty, w tym język bemba), to w dodatku trudno było mi zrozumieć ten język w ich akcencie, także pełno było śmiechu z powodu nieporozumień. Zambijczycy, na przykład, często wymiennie wymawiają literę ‘r’ z ‘l’. Pewnego dnia dziewczynka z salezjańskiej szkoły w Kasamie zapytała mnie, czy chciałabym się z nią pomodlić. Ja, zdziwiona jej zapałem i chęcią do modlitwy, odpowiedziałam, że oczywiście tak. Okazało się, że nie chodziło jej o modlitwę (pray), tylko o zabawę (play). (śmiech)
Co najbardziej urzekło cię w Zambijczykach?
Właśnie ta wspomniana serdeczność, otwartość na drugiego człowieka. Zambijczycy codziennie na ulicach się pozdrawiają. Jadąc rowerem czy idąc pieszo często słyszałam “Muli shani?”, co w języku bemba oznacza “Jak się czujesz? Jak się masz?”. Gdy ja odpowiadałam “Bwino” (“Dobrze”), to Zambijczykowi trudno było ukryć zdziwienie. Gdy już niektórzy wiedzieli, że nie jestem turystką, tylko wolontariuszką, to zdarzało się, że ktoś zupełnie obcy podchodził do mnie na ulicy i dziękował, że tyle robię dla jego kraju i dla Kasamy. To było niesłychanie miłe.
Również pozytywnie zaskoczyła mnie ich spontaniczność i umiejętność nieprzejmowania się drobnymi rzeczami czy opiniami innych – zupełnie inna mentalność niż u nas. Kiedy w parafii pw. św. Anny w Kasamie na ostatniej niedzielnej mszy, w której uczestniczyłam, o wystąpienie zostali poproszeni wolontariusze z Polski, pomyślałam, że jacyś nowi przyjechali, ale po chwili zorientowałyśmy się z koleżanką, że chodzi o nas. Nie byłyśmy na to przygotowane, żadna siostra nie uprzedziła nas o tym. Na naszych twarzach było widać zestresowanie, ale każdy się do nas uśmiechał i uspokajał. Pomimo stresu udało się nam powiedzieć kilka słów w bemba, kilka po angielsku, aby podziękować za gościnność, aby się pożegnać. Stres był niepotrzebny. Żaden Zambijczyk nie stresowałby się w tej spontanicznej sytuacji. (śmiech)
Ujęły mnie też zambijskie sposoby świętowania różnych okazji, np. podczas urodzin należy wręczyć jubilatowi prezent przy wszystkich gościach, tak, żeby każdy widział, co dostaje. Jednocześnie wszyscy wtedy śpiewają, klaszczą i tańczą.
Jak wygląda „rekrutacja” na wolontariat misyjny?
Misjonarzy świeckich powołuje Komisja Episkopatu ds. Misji, natomiast wolontariusze są posyłani przez różne ośrodki misyjne – w moim przypadku SOM w Warszawie. Do ośrodka należy złożyć podanie, opowiedzieć o sobie, swoich motywacjach. Koordynator wolontariatu chce daną osobę jak najlepiej poznać przed formacją. Wszystko jest przedstawione na stronie internetowej misjesalezjanie.pl/wolontariat. Można nie tylko zapoznać się z Międzynarodowym Wolontariatem Don Bosco, ale również z wieloma innymi działaniami SOM-u, do czego gorąco zachęcam.
Kilka słów na temat codziennego życia na misji. Jakie obowiązki czekają każdego wolontariusza?
Każdego wolontariusza czekają różne obowiązki – wszystko zależy od charakteru placówki. Można uczyć w szkołach, opiekować się oratorium (tzn. organizować dzieciom z okolicy czas zabawy i modlitwy), spędzać czas z młodymi ludźmi z “Adopcji na Odległość”, posługiwać w szpitalu czy klinice, pracować na komputerze, malować budynki, dekorować sale, sprzątać, pracować w ogrodzie, gotować – robić to, co akurat jest potrzebne w tym konkretnym miejscu. Okazuje się, że każdy talent, nawet najmniejszy, jest bardzo cenny i czasem nawet nie zdajemy sobie sprawy, ile zdolności w nas drzemie. Te oczywiste obowiązki, które łączą misjonarzy i wolontariuszy to modlitwa we wspólnocie, udział w eucharystii, a także rozmowy i obecność wśród ludzi, dla których tam jesteśmy – myślę, że to jest kluczowe.
Wydaje się, że codzienność dostarcza różnych trudności, czy można zatem powiedzieć, że wolontariat misyjny jest dla każdego?
Uważam, że nie. Każdy ma inne powołanie, które warto rozeznać. Jeśli ktoś pragnie poznać świat misyjny, może to uczynić na różne sposoby. Są też różne formy pomocy, poczynając od wsparcia finansowego, przez akcje charytatywne, festiwale misyjne, a kończąc na wsparciu modlitewnym. Można powiedzieć, świat misyjny jest dla każdego, ale wolontariat już nie. Do SOM-u każdego roku zgłaszają się kandydaci na wolontariuszy, niektórzy przyjeżdżają z ciekawości na jedno spotkanie, niektórzy bardzo pragną wyjechać, ale nie mogą, a inni uczestniczą w całej formacji, która kończy się wyjazdem. Są na przykład osoby, które przygotowują się do wyjazdu dłużej, bo rok przygotowań to dla nich zbyt mało. Powody takich decyzji są różne. Psychiczne i duchowe przygotowanie jest tu niezwykle istotne.
Opowiedz o najważniejszych przedsięwzięciach, jakimi kierowałaś lub w których brałaś udział.
Posługiwałam na placówce w Kasamie, mieście w północnej części Zambii. Nieopodal była wioska o nazwie Katongo, gdzie siostry salezjanki założyły szkołę i przedszkole. Widocznym efektem mojej pracy było malowanie budynków szkolnych podczas wakacji (taka ciekawostka – rok szkolny w Zambii zaczyna się w styczniu, a miesiące wakacyjne to kwiecień, sierpień i grudzień). Zajmowałam się tym wraz z moją współwolontariuszką, nauczycielami i uczniami tej szkoły, którzy chcieli nam pomóc. Oczyszczanie ścian czy umiejętność posługiwania się wałkiem to są te drobne “talenty”, o których wcześniej wspominałam, a które są przydatne na misjach. Zambijscy fachowcy naprawili dach budynku przedszkola, który był w opłakanym stanie. Wolontariuszom, którzy byli przed nami na tej placówce, udało się wybudować toalety uczniom. Zaś ci, którzy przybyli po nas, zorganizowali dla nich bibliotekę. Wspominam o tym, bo niezwykle się cieszę, że każdy europejski wolontariusz, który trafia do Katongo, dokłada małą cegiełkę, aby uczniowie mieli lepsze warunki do nauki. Myślę, że właśnie tam zostawiłam spory kawałek swojego serca.
W samej Kasamie opiekowałam się różnymi grupami: dziećmi na oratorium, dziewczynkami z internatu czy młodzieżą z “Adopcji na Odległość”. Ta ostatnia grupa podczas wakacyjnego sierpnia mogła z nami spędzić więcej czasu. Gdy padło pytanie, jaki rodzaj zajęć by ich interesował, odpowiedzieli, że chcieliby mieć lekcje jak w szkole. Byłam naprawdę zdziwiona, że chcą się uczyć w wakacje, lecz takie lekcje zorganizowaliśmy.Cztery razy w tygodniu była matematyka, chemia, biologiai angielski, a w środy zajęcia kreatywne. Jednego dnia, wraz z siostrą salezjanką,udało nam się zorganizować wycieczkę dla tej młodzieży nad pobliskie wodospady. Dla wielu z nich była to pierwsza tego typu eskapada w życiu. Chłopiec o imieniu Yona ubrał się z tej okazji w białą koszulę, krawat – to, co miał najlepszego. Tak wyraził swoją radość z tego wyjątkowego dla niego dnia. Ja, kiedy chodziłam do szkoły, żadnej wycieczki nie traktowałam z takim przejęciem i taką wdzięcznością.
Jakie są największe potrzeby dzieci w Zambii? Wydaje się, że równie mocno, co pomocy materialnej, potrzebują często pomocy duchowej.
Oczywiście, pomoc materialna jest potrzebna, bieda jest tam na porządku dziennym. W samej Kasamie nie jest to aż tak widoczne. Natomiast widać przepaść finansową pomiędzy miastem a wioską Katongo. Mogłam to dostrzec podczas prowadzenia oratorium, które było organizowane i w Kasamie (w Laura Centre, placówce sióstr salezjanek, na terenie której mieszkałam), i w Katongo, przy szkole, którą nasze siostry się opiekowały. W Katongo dzieci często chodziły w podartych, brudnych ubraniach i z tego, co pamiętam, żadne nie miało butów. Dzięki polskiemu wsparciu finansowemu udało nam się kupić w Kasamie trochę używanej odzieży i butów dla podopiecznych.
Dzieci potrzebują przede wszystkim wychowania. Hasłem naszej placówki salezjańskiej, które widnieje przy wejściu, jest “Educationis a matter of the heart”. Do dzieci trzeba podchodzić przede wszystkim z miłością, której Chrystus nas uczy. Księdzu Bosko właśnie na dobrym wychowaniu zależało, na poświęcaniu uwagi młodym ludziom. Na oratorium zdarzały się nieprzyjemne sytuacje, jakieś drobne kradzieże, sprzeczki czy nieposłuszeństwo dzieci. Dlatego potrzebne jest też dawanie świadectwa, konstruktywne rozmowy, słowo siostry skierowane do dzieci w języku bemba, modlitwy, sprzątanie po zabawach. Dzieciom potrzebna jest wspólnota, obecność kogoś, kto przytuli, poświęci im uwagę, pokaże, że każde dziecko jest ważne, zauważy te, które stoją gdzieś z boku i nie chcą wspólnie spędzać czasu.Ważne, aby je wysłuchać, pochwalić, przybić piątkę czy tzw. “żółwika” – takie najdrobniejsze gesty, gesty miłości.
Czym dla ciebie było pełnienie misji w Zambii? Chciałabyś kiedyś tam wrócić?
Radością serca, mimo wszelkich trudności.Misja w Zambii była dla mnie wielką życiową przygodą, tak po ludzku, a jednocześnie spełniałam się służąc Bogu i drugiemu człowiekowi. Codzienne życie, jakie tam obserwowałam, pozwoliło mi bardziej cieszyć się z tego, co mam. Pobyt na misji nauczył mnie między innymi pokory i przezwyciężania własnych słabości.
Jak najbardziej chciałabym jeszcze kiedyś wrócić do Zambii, do Kasamy.
Jakie jest twoje najpiękniejsze wspomnienie z misji?
Mam wiele przepięknych wspomnień z misji. Jednak gdybym miała wybierać, to opowiedziałabym o kilku takich momentach. Pierwszym z nich było przywitanie nas, polskich wolontariuszek, na niedzielnej mszy, kiedy zostałyśmy poproszone o powstanie i zasypane oklaskami. Innym wspomnieniem są codzienne, intensywnie pomarańczowe zachody słońca podczas modlitwy różańcowej z siostrami i dziewczynkami z internatu oglądane z dziedzińca placówki. Zachwycałam się za każdym razem tym, jak wspaniale i różnorodnie Pan stworzył świat. Kolejną rzeczą, jest wspólny czas z siostrą Lorraine, gdy inne siostry były w rozjazdach. Spędzałyśmy razem każdą chwilę przez kilka dni – przygotowywanie i jedzenie posiłków, sprzątanie, długie rozmowy, kameralna adoracja Najświętszego Sakramentu, którą bardzo dobrze przeżyłam – to wszystko sprawiło, że lepiej się poznałyśmy, stałyśmy się sobie bliższe, znacznie łatwiej i lepiej nam się potem pracowało. Następnym pięknym wspomnieniem jest list od pewnej nieśmiałej uczennicy w Katongo. Nieśmiałej, ponieważ przekazała mi go jej siostra. Dziewczynka okazała mi ogromną sympatię prawiąc komplementy, dziękując za obecność i życząc błogosławieństwa Bożego. Chciałabym jeszcze wspomnieć o jednej sytuacji na oratorium w Kasamie, po którym do domu sióstr zadzwoniło kilku chłopców przynosząc zaginione frisbee i piłkę. Autentycznie się wzruszyłam, że byli tak pomocni! Ostatnie wspomnienie to pożegnanie nas, wolontariuszek w szkole w Katongo – przemowy nauczycieli, przedstawicieli klas, śpiewy, przygotowana scenka przez chłopców z dziewiątej klasy w ramach podziękowania za naszą pracę zostaną mi na długo w pamięci. Z całego serca polecam wolontariat misyjny! Dużo można dać z siebie i dobrze jest jechać z nastawieniem służenia bliźnim, ale tak naprawdę jeszcze więcej się otrzymuje.
Anna Szczepańska – historyk, afrykanista, doktor nauk humanistycznych. Specjalizuje się w dziejach Afryki po 1945 r., w szczególności historii Namibii i Angoli.